Prtner serwisu - kobieta.wp.pl

Świat nie poczeka – wywiad z podróżniczką Anną Janowską

Udostępnij Tweetnij Wykop
Jest dziennikarką, podróżniczką i autorką książki "Monsun przychodzi dwa razy. Podróż szlakiem pieprzu przez Keralę, Oman i Zanzibar". Jej zdjęcia i artykuły znajdziemy w magazynach "Pani", "Zwierciadło", a ostatnio także na stronie wyprawy.wp.pl. Zapytaliśmy Annę Janowską, jak to jest być "zawodową podróżniczką"?

Michał Leszczyński: Kiedyś powiedziałaś, że na podróżowaniu spędzasz połowę roku. Czy wciąż tak jest?
*Anna Janowska: *Owszem, nadal nie ma mnie w domu – a raczej jestem w podróży – przez mniej więcej tyle czasu. Dzielę zresztą moje podróżowanie na "epokę przed napisaniem książki" i po niej (śmiech). Przed "Monsun przychodzi dwa razy" podróżowałam dużo więcej. Kiedyś policzyłam, że było to mniej więcej 250 dni w roku. Co roku, i tak przez kilka lat. Teraz podróżuję odrobinę mniej.

Kiedy poczułaś, że podróżowanie jest twoim sposobem na życie?
Marzyłam o tym od zawsze, zmieniał się tylko mój zasięg. Kiedyś szczytem możliwości, głównie finansowych, był rejs żaglówką przez Bałtyk albo wyprawa w Bieszczady. Potem chciałam wyjeżdżać jak najdalej. Teraz, po całej masie takich podroży, zatęskniłam z kolei za tym, co bliżej. Ostatnio krążę wokół Morza Śródziemnego i oglądam je z różnych stron.


Twoja wyprawa, którą opisałaś w książce "Monsun przychodzi dwa razy", odbyła się śladem pieprzu, prawda?
Zaczęłam podróż od dżungli Kerali, na południu Indii, gdzie człowiek odkrył pieprz i następnie go udomowił. To stamtąd rozprzestrzenił się on na cały świat – dziś uprawiany jest w Indonezji, Brazylii czy w Kambodży. Nie chciałam jednak podróżować śladami upraw. Zamierzałam ruszyć szlakiem pierwszych wypraw handlowych, m.in. tej Vasco da Gamy, który odkrył morską drogę do Indii, poszukując – między innymi – właśnie źródła egzotycznych przypraw. Zafascynowało mnie, że pieprz – dzisiaj coś niezwykle powszechnego i taniego – był niegdyś tak cenny i miał taką siłę, że ludzie ruszali na jego poszukiwania poza krańce znanego im świata. Pisząc "Monsun", dałam się porwać tej opowieści, która zaprowadziła mnie też do Omanu i na Zanzibar.

W podróż wybierasz się spontaniczne, czy Twoje pomysły dojrzewają powoli?
Jestem ciekawa świata, sporo czytam i w różnych "szufladkach" w głowie koduję sobie kolejne miejsca. Potem, gdy tylko odkrywam w kalendarzu wolny czas albo znajduję tani bilet, podejmuję szybką decyzję – lecę! Tak właśnie było z moją wyprawą na Martynikę czy obecną wyprawą na Korsykę. Wcześniej byłam na niej 10 lat temu. Może to będzie taka moja tradycja – co 10 lat na Korsyce? (śmiech).

Podróżowanie wciąga, jednak oznacza też brak stabilizacji. Czy trzeba to zaakceptować? A może warto szukać stałych punktów, które pozwalają się wyciszyć pośród wypraw na koniec świata?
Jestem niepoprawną optymistką i uważam, że "wszystko się da". Ale oczywiście nie ma się co oszukiwać – nieustanne podróżowanie nie idzie w parze ze stabilizacją w klasycznym tego słowa znaczeniu. A ponieważ potrzebuję, jak każdy, mieć w życiu bazę, stworzyłam sobie własną "małą stabilizację", która zapewnia mi spokój ducha. To rodzina, przyjaciele i mój warszawski dom. Zawsze, gdy wracam z podróży, "zadomawiam się" w nim na nowo – sprzątam i gotuję jak opętana. Staram się też jak najwięcej czasu spędzić z bliskimi. Gdy mnie nie ma, przegapiam wiele urodzin, imienin i innych okazji. Z kolei w podróży mam swoje małe rytuały. Poranna herbata, chwila na zagapienie się i zamyślenie wieczorem, "udomawianie" hotelowych pokoi przy pomocy chusty. Zauważyłam też, że w knajpach lubię zajmować zawsze to samo miejsce. Gdy pisałam "Monsun przychodzi dwa razy", siedząc non stop przez kilka miesięcy – po raz pierwszy od dawna – w domu , udało mi się wreszcie wyhodować piękne kwiaty na balkonie i nie zasuszyć od razu ogródka z ziołami. Ale wiem też doskonale, że nie można mieć wszystkiego. Wieczne marzenie o podróży, które wciąż mnie gdzieś gna, zdecydowanie wygrywa z tymi mniejszymi potrzebami. Kwiaty na balkonie mogą poczekać na bardziej sprzyjające okoliczności. Świat nie poczeka.


Ile czasu potrzebujesz, żeby się dostroić do nowego miejsca i je poczuć?
Znakiem, że powoli staję się częścią danego miejsca, jest kawiarnia, w której wiedzą, jaką kawę lubię. Gdy rozpoznaję twarze sąsiadów, wiem, gdzie jest najlepsza w okolicy piekarnia i znam na pamięć menu w ulubionej knajpie, to czuję, że zaczynam w dane miejsce wsiąkać. Żeby tak naprawdę poznać jakieś miejsce, trzeba w nim trochę pożyć, pogadać z mieszkańcami, powłóczyć się bez celu, wytyczyć własne trasy. Patrząc na świat z takiej perspektywy, wyjątkowo kiepsko znoszę postawę co niektórych podróżników uważających się za lepszych od miejscowych, u których są przecież w gościach. Niestety dość często obserwuję takie zachowania. Ja lubię pogadać, pożartować, "pozaprzyjaźniać się" z ludźmi. Może dzięki temu dość szybko w wielu miejscach na świecie czuję się jak u siebie.

Czy jest jakieś miejsce, które zrobiło na tobie szczególne wrażenie?
Jest trochę tak, że – niestety – im więcej się podróżuje, tym mniej rzeczy robi na tobie piorunujące wrażenie. Z drugiej strony taki dystans ma też ogromne zalety. Stajemy się odporni na puste zachwyty, mamy porównanie, jakąś wiedzę, chęć poznania danego miejsca głębiej, a nie tylko po łebkach. W podróży i przed nią staram się dowiedzieć jak najwięcej o kulturze, kuchni, języku. I choć widziałam już mnóstwo malowniczych wodospadów, jaskiń czy zachodów słońca, to ciągle mi mało, a świat jest tak piękny i różnorodny, że zawsze czymś zaskoczy. Ot, chociażby na Hawajach – gdzie nie spojrzeć, tam czeka piękno natury w czystej postaci. Lubię też robić sobie niespodzianki w miejscach, które już trochę znam. Ruszam wtedy bez planu, nie nastawiając się na nic, i daję się po prostu zaskoczyć – absolutnie nie googluję wcześniej celu wyprawy! Na przykład teraz na Korsyce takim zaskoczeniem była Col de Bavella, bo wyspa ta to piękne plaże, ale też i wysokie, przypominające Alpy, góry. Wybrałam się na przełęcz o świcie, gdy jeszcze nikogo nie było na trasie. Widok czerwieniejących się w niskim słońcu skał hipnotyzował już z daleka. Na miejscu zobaczyłam coś niesamowicie pięknego – poszarpane igiełki szczytów z turkusowym morzem w tle. Czerwień skał podbita dodatkowo zielenią koron sosen wygiętych od silnych wiatrów – dla takich właśnie widoków warto podróżować.

Co fotografujesz najchętniej – naturę czy ludzi?
Choć uwielbiam fotografować krajobrazy, mam ten problem, że na ogół lubię się też dobrze wyspać (śmiech). A że światło jest bardzo ważne podczas fotografowania, bez wczesnej pobudki ominie nas spora część uroków natury. Zresztą teraz najbardziej interesują mnie ludzkie historie, które mogę usłyszeć w opowieściach i wyczytać w twarzach napotkanych osób. Nie lubię robić "skradzionych" zdjęć, strzelanych z oddali. Wolę podejść – choć to zawsze wymaga mało komfortowego przełamania własnej nieśmiałości. Mogę wtedy porozmawiać, poznać historię osoby, której zdjęcie zamierzam zrobić. Zawsze pytam o zgodę i jestem przygotowana na odmowę. Mam nawet w głowie listę zdjęć, których nie zrobiłam. Fascynujące w portretowaniu ludzi jest to, że zawsze otrzymamy tyle energii, ile naszym bohaterom daliśmy. Podejście fotografa zawsze sprzęga się ze zdjęciem. To, jak dana osoba na ciebie spojrzy, co zobaczysz w jej oczach, zależy w dużej mierze od tego, jak z nią wcześniej rozmawiałeś. Przez chwilę między fotografem a bohaterem zdjęcia nawiązuje się pewna intymna więź. Choć jeszcze przed chwilą nie znałam tej osoby, jej spojrzenie, które uchwyciłam na zdjęciu, zostanie ze mną na długo.

Skoro zbierasz teraz mnóstwo historii, czy możemy niedługo spodziewać się nowej książki?
Praca nad książką "Monsun przychodzi dwa razy" była fascynująca, ale też niezwykle wykańczająca. Gdyby zaraz po jej ukończeniu ktoś mnie zapytał, czy zamierzam napisać kolejną, odpowiedziałabym – o nie! Przerzuciłam się na obrazki, prowadzę na Instagramie profil @Allshadesof_travel. Ale nowy pomysł już zaczyna mi kiełkować w głowie, więc zobaczymy.

Olympus

Udostępnij Tweetnij Wykop