Prtner serwisu - kobieta.wp.pl

Turcja nie z katalogu. Imbros i Troja

Udostępnij Tweetnij Wykop
O Troi słyszał niemal każdy. I każdemu wydaje się, że leży ona w Grecji. To pierwsza niespodzianka, która czeka na odwiedzających region Çanakkale w północno-zachodniej Turcji, gdzie starożytność wychodzi z ziemi niemal z każdym wbiciem łopaty.

Niespodzianek będzie więcej – wystarczy poznać chociażby historię wyspy Imbros, gdzie nie sposób uwolnić się od wrażenia przebywania w Turcji i Grecji jednocześnie.
Z Aten na Imbros
Vasilij jest jednym z pierwszych Greków, którzy na nowo osiedlili się na tureckiej wyspie Imbros (zwanej również lmroz lub Gökçeada). Pisali o nim w gazetach, ba, nawet w samym National Geographic! Przeprowadził się z targanych kryzysem Aten, gdzie pracy dla elektryków nie było. Prowadzi kawiarnię w Tepeköy, najwyżej położonym miasteczku na wyspie.

Tylko żona przeprowadzać się z początku nie chciała. Wiadomo, nie da się porównać wielkomiejskiego życia w Atenach z tym na górzystej, porośniętej gajami oliwnymi wyspie. I choć jest to największa z tureckich wysp i jedna z dwóch (razem z Tenedos/Bozcaadą), jakie Turcja ma na Morzu Egejskim, gubią się one w wielości tych należących do Grecji. Sama Imbros, jak to na pograniczu bywa, miała poplątaną historię, po której pamiątką są chociażby jej różnie brzmiące nazwy. Dawno temu należała do Persji, potem przez ponad sześć wieków do Aten. Wedle Homera stajnie Posejdona znajdowały się dokładnie pomiędzy Imbros i Tenedos. W czasach bardziej współczesnych, od 1455 do 1912 roku, wyspa była częścią Imperium Osmańskiego.

Gdy kryzys zaczął się pogłębiać, żona Vasiliego w końcu zgodziła się na przeprowadzkę. Nie przyjechaliby, gdyby pięć lat temu nie otwarto, zamkniętej przez 49 lat, greckiej podstawówki. Syn Vasilija jest jej piętnastym uczniem.

Greków powrót do Turcji
Dzieje Imbros zaczęły się komplikować, gdy mocą traktatu w Lozannie z 1923 roku, podpisanego po upadku Imperium Osmańskiego, przyznano wyspę Turcji. Grecy byli większością, mieli więc zachować prawo do kultywowania religii, tradycji i języka. Władze miały też nie przesiedlać ich przymusowo.
W tym czasie rozpoczynały się rządy pierwszego prezydenta nowo powstałej Republiki Turcji, Mustafy Atatürka. Prezydent zniósł kalifat i walczył o laickość państwa. Zeuropeizował je, promując chociażby zachodni sposób ubierania się. Mimo to różnorodność kulturowa nie mieściła się w jego planach o wielkiej, wstającej z kolan, Turcji – greckim wyspiarzom dość szybko odebrano przyznane niedawno prawa.

Najpierw zabrano Grekom ziemię i stworzono specjalną strefę, a potem w jej obrębie ustanowiono... otwarte więzienie. Sprowadzeni na Imbros kryminaliści grabili, gwałcili i mordowali, a mieszkańcy wyjeżdżali, nie mogąc znieść życia w strachu. Zostawiali domy, które w pięciu greckich wioskach straszą dziś pustką okien i rozpadającymi się, szczerbatymi, kamiennymi murami. Samochody zjadła rdza i słona morska wilgoć. Bujne uprawy zdziczały, podobnie jak kozy i owce puszczone samopas. Na wyspę sprowadzano Turków z kontynentu – oferowano im zabraną Grekom ziemię i preferencyjne kredyty.

W 1964 roku ze wszystkich siedmiu szkół na wyspie zniknął język grecki. A gdy tureccy żołnierze wylądowali na Cyprze w 1974 roku, z Imbros ruszyła w świat druga fala Greków, nazywających samych siebie Imbrozjanami. Otwarte więzienie zlikwidowano w 1992 roku. Potem coś drgnęło i relacje grecko-tureckie zaczęły się poprawiać. W 2013 roku, po 49 latach, szkoła w Zeytinli köyü (Aghios Theodoros) została ponownie otwarta. Za takimi gestami idą, a raczej przypływają, na Imbros ludzie, jak Vasilij i jego rodzina. Dziś Greków jest na wyspie ponad 300 (w 1960 roku było ich 6 tys.). Turków mieszka tu ponad 8 tys., a Imbrozjan porozrzucanych po świecie jest aż 15 tys.

Fotografowałam bezlusterkowcem – Olympusem OM-D E-M1 Mark II. Małym i lekkim, szczególnie w połączeniu z obiektywem M.Zuiko Pro 12-40mm 1:2.8. Ten zestaw świetnie sprawdza się w podróży. Nie obciąża i zawsze jest pod ręką. Z kolei M.Zuiko Pro 40-150 mm 1:2.8 to szkło ważące nieco więcej, ale o pięknym rysunku i ostre jak żyleta. Kto nie ma śmiałości podchodzić bliżej fotografowanych ludzi czy scenek, będzie zachwycony, bo można nim "strzelić" dobry kadr z daleka. Jasność szkła jest w podróży, czyli w fotografowaniu w zmiennych warunkach, nieoceniona. Obsługa jest intuicyjna, a aparat sprawdza się też bardzo dobrze w trybach automatycznych, więc nie onieśmiela laika.

Kawa po grecku czy po turecku?
Na Imbros – choć przypływają tu turyści na wakacje, choć kursują z Çanakkale promy – wciąż dominuje uczucie pustki. Wyspa jest duża, piękna, górzysta, niezwykle bogata w wodę. Pełno na niej zieleni, drzew oliwnych, kóz i owiec. Ludzi? Wciąż niewiele. Gdy włóczę się uliczkami opuszczonej wioski Dereköy, niegdyś największej z greckich osad na wyspie, wśród pustych domów spotykam tylko grupkę chłopaków. Najstarszy, pryszczaty nastolatek ostentacyjnie pali papierosy, pokazując, że jest już dorosły. Jego młodsi koledzy zarabiają, prowadząc nielicznych chętnych do wiekowej publicznej pralni z kamiennymi misami i do zamkniętego kościoła.

W Zeytinli jest więcej życia. Najpierw spotykam staruszkę, która mijając mnie, mówi kalimera – czyli dzień dobry po grecku. Potem trafiam na kawiarnię Vasiliego. To jedyny lokal w mieście. Można napić się tu tureckiej herbaty w szklaneczce w kształcie kwiatu tulipana, zjeść greckie kruche ciasteczka i wypić kawę po grecku (którą Turcy nazywają kawą po turecku). Wszystko to przy głównym placu, na którym pod drzewem rezyduje pies witający przybyszów machaniem ogona. Czas płynie wolno, więc Vasilij ma chwilę na rozmowę.
Gdy pytam o życie na wyspie, śmieje się, że z początku chciał być tu elektrykiem. Szybko okazało się jednak, że wszyscy oszczędzają na wszystkim i naprawy są tak prowizoryczne (i niebezpieczne), że wolał się pod nimi nie podpisywać. Za to rodzina jest szczęśliwa. Ma czas dla dzieci i widzi, jak rosną. A co będzie dalej, to się okaże.

Troja pośród słoneczników
Gdy wracam promem do Çanakkale, zostawiając za plecami zielone wzgórza Imbros, widzę wyraźnie, jak strategicznie położona jest ta wyspa. Leży na północ od wejścia (lub wyjścia) do cieśniny Dardanele (w starożytności znanej jako Hellespont). To wąski pasek wody łączący Europę z Azją, czyli morza Marmara i Egejskie. To tędy właśnie potężne kontenerowce dostają się z Morza Czarnego na Śródziemne. Od zawsze ten, kto panował nad cieśniną, czerpał z handlu ogromne korzyści finansowe. Zaczęło się już od Troi, którą – jak podejrzewają naukowcy – zburzono, by ukrócić jej monopol. Usytuowana pomiędzy Morzem Egejskim a cieśniną, kontrolowała ją od strony przeciwnej niż Imbros (czyli południowo-zachodniej).

Dziś morze cofnęło się i miasto, a raczej ruiny miasta, leżą od niego dużo dalej, pośród żółtych pól słoneczników i gajów oliwnych. Wycieczki z Korei, Chin czy Japonii zatrzymują się tu o świcie albo przed zmierzchem. Tu można mieć Troję niemal wyłącznie dla siebie. Błądzę między murami, co kilka kroków przenosząc się tysiące lat wstecz.
Turyści mają w głowie obrazy z filmu Troja z Bradem Pittem w roli Achillesa albo wersety poematu Homera. Przez lata myślano, że ta opowieść to wytwór wyobraźni, bo tam, gdzie uważano, że miasto powinna się znajdować – na wzgórzu pod Çanakkale – na nic nie natrafiono. Nie było ruin, nie było miasta.

Szalony archeolog
W 1870 roku pojawił się w tych okolicach Heinrich Schliemann – bogaty kupiec, którego pasją była archeologia. Już od dziecka, od kiedy tylko dostał od ojca-pastora Historię powszechną z ilustracją płonącej Troi, marzył o tym, by ją odnaleźć. Zaczął od wspomnianego już wzgórza – tylko po to, by stwierdzić, że było za małe na ukrycie potężnego pałacu Priama. Przyjechał więc do Çanakkale, gdzie spotkał Anglika Franka Calverta, który pracował jako amerykański konsul i dzielił to samo marzenie odnalezienia mitycznego miasta. Kupił nawet część wzgórza koło wioski Hissarlik i prowadził na nim wykopaliska – na małą skalę, bo nie miał pieniędzy. Co innego Schliemann, który miał też tupet i brawurę. Tych być może brakowało flegmatycznemu Anglikowi. Będąc poliglotą (mówił w 12 językach!), uznał, że nazwa wzgórza pochodzi od słowa hisar, czyli twierdza.

Od razu po rozpoczęciu próbnych wykopalisk natrafiono na mnóstwo skorup naczyń i cząstek cegieł. Zgadzało się to z przekazami, wedle których w tym miejscu stało kiedyś miasto – najpierw greckie, potem rzymskie – zwane Novum Ilium. Może powstało na ruinach Troi? Zachęcony Schliemann, z Iliadą pod pachą, zaczął wykopaliska na dużą skalę. Wynajął miejscowych chłopów, dał im łopaty, kilofy i dniówkę. Wedle Homera w najwyższym punkcie miasta (czyli najpłycej, patrząc z perspektywy kopiącego) miała stać świątynia Ateny. Schliemann kazał więc ryć długi rów przez środek wzgórza.
Wielu archeologom na samą myśl o jego poczynaniach do dziś rośnie ciśnienie. Nie były to wykopaliska z pędzelkiem. Nie prowadzono ich z poszanowaniem, nie opisywano dokładnie każdego znalezionego fragmentu skorupy czy kamienia. Zbocze ryto kilofami, niszcząc kamienne mury. Przewalano tony ziemi w poszukiwaniu legendarnej Troi, pałacu króla Priama i ukrytego w nim skarbu.

Schliemann odkrywał coraz to nowe warstwy, czyli kolejne miasta, które przez wieki powstawały jedno na drugim. Nie miał jednak wiedzy i narzędzi, nie potrafił więc na podstawie wzorów na ceramice określić czasu jej pochodzenia. Działał intuicyjnie i gdy doliczył się 9 warstw (w rzeczywistości jest ich tu ponad 40), logiczne wydawało mu się, że homerowska Troja powinna znajdować się najniżej. Padło na osadę z epoki gładzonego kamienia, zwaną dziś Troją II (powstałą 2,5 tys. – 2,2 tys. lat p.n.e., podczas gdy najstarsza Troja I powstała 3 tys. lat p.n.e.). Mimo wątpliwości to ją właśnie – błędnie – uznał za mityczne miasto (współcześni archeolodzy wciąż nie są pewni, czy to Troja VI, czy może Troja VII jest tą homerowską). Nie potrafił jednak odnaleźć opisanego przez Homera pałacu. Trafił za to na okopcone ruiny, które jego zdaniem potwierdzały słynny pożar (w rzeczywistości miał on miejsce 1000 lat wcześniej niż ten opisany w eposie). A potem, niespodziewanie, przyszło Wielkie Odkrycie, którego prawdziwość do dziś budzi kontrowersje.

Skarb króla Priama
Skarb wykopano wiosną 1873 roku. Podobno Schliemann odesłał robotników i wydobył go wraz z żoną, której kazał zawinąć kosztowności w szal. Na epokowe znalezisko, które nazwał skarbem króla Priama, składają się złote naszyjniki, bransolety, pierścienie, kolczyki, brosze, dwa wspaniałe diademy oraz kilka naczyń. Schliemann wierzył, że biżuterię tę nosiła sama Helena Trojańska. Dopiero wiele lat później okazało się, że się pomylił – błyskotki są o 1000 lat starsze niż homerowska piękność.

Schliemann ubrał w biżuterię grecką żonę i uwiecznił ją na słynnym dziś zdjęciu. Skarb zaś, przekupując kogo trzeba, przemycił do Grecji. Sułtan zorientował się poniewczasie i zażądał ekwiwalentu. 5000 franków ukoiło chwilowo żal Turków, a Schliemann zaoferował znalezisko Muzeum Starożytności w Berlinie. Podczas II Wojny Światowej ukryto je w bunkrze w miejskim ZOO. Skarb i tak ukradli Sowieci. Potem dziwnym trafem nie znalazł się on pośród 4 tysięcy zabytków zwróconych w 1958 roku. Wszyscy nabrali wody w usta i udawali – dość długo zresztą – że zaginął. Do czasu, gdy w 1994 roku cudownie odnalazł się w Muzeum Puszkina w Moskwie. Dziś o prawo do skarbu spierają się Rosja, Niemcy i Turcja.


W nowiutkim, nowoczesnym muzeum pod Troją, które zostanie otwarte najprawdopodobniej jesienią (przez jakiś czas krążyły plotki, że inaugurację uświetni sam Brad Pitt), zobaczymy podobno kopię skarbu Priama. Znajdą się tam też zdobycze z innych wykopalisk, których w okolicy nie brakuje. Zwiedzający będą mogli obejrzeć chociażby znaleziska pochodzące z ruin starożytnych greckich miast Aleksandria Troas i Assos, gdzie piękne, doryckie kolumny świątyni Ateny spoglądają na turkusowe Morze Egejskie.

Za to "prawdziwego" konia trojańskiego – czyli tego z hollywoodzkiego filmu – można podziwiać na promenadzie w Çanakkale. Życie miasta toczy się w jego cieniu oraz w rytm zegara, który odmierza czas z pobliskiej wieży. To pamiątka podarowana mieszkańcom przez konsula Franka Calverta, który co prawda Troi nie odkrył, ale był bardzo blisko.